Zbigniew Kozak

Zbigniew Kozak

poseł na sejm Rzeczypospolitej Polskiej V i VI kadencji

Gustloff – ostatnia bitwa?

W ostatnim czasie doszło w kościele pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Piotra Rybaka w Gdynie do zawieszenia tablicy, którą poświęcono osobom, które zginęły na okrętach wojennych Rzeszy Niemieckiej Gustloff, Goyi i Steubena w 1945 r. w wyniku zatopienia ich przez okręty sowieckie w czasie działań wojennych zimą i wczesną wiosną 1945 r.

Jak to się stało, że w 65 lat po zakończeniu II wojny światowej w polskiej Gdyni upamiętnia się niemieckie statki wojenne, a z katów, którzy mordowali w okresie okupacji Polaków zaczyna się czynić ofiary porównując ich śmierć z zatonięciem Tytanika? Jak to możliwe, że do tak kontrowersyjnego, a właściwie nazwijmy to wprost skandalicznego, wydarzenia doszło bez zgody miejscowego Biskupa Ordynariusza i Prowincjała Zakonu Redemptorystów (kościół pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Piotra Rybaka w Gdyni jest kościołem Redemptorystów)?

Wydarzenia w Gdyni oburzyły wiele środowisk kombatanckich Trójmiasta i całego Pomorza. Zareagowali także dwaj pomorscy parlamentarzyści poseł Zbigniew Kozak z Gdyni i poseł Andrzej Jaworski z Gdańska protestując przeciwko czczeniu w Polsce okrętów wojennych Rzeszy Niemieckiej. Tymczasem środowiska, które doprowadziły do zawieszenia stosownej tablicy, zamiast wycofać się z tak błędnej decyzji, przystąpiły do kontrataku. Kombatantów i posłów, którzy sprzeciwiają się gloryfikowaniu Wermachtu oskarżono o nietolerancję, narodową ksenofobię i brak wrażliwości. Jak to jest możliwe? Czyżby nasz stan wiedzy na temat II wojny światowej był aż tak niewielki, że dochodzi do tak fatalnych w skutkach nieporozumień? Niestety cała sprawa jest nie tylko nieporozumieniem i brakiem wiedzy tych, którzy pozwolili zawiesić tablicę czczącą niemiecki czyn zbrojny z okresu II wojny światowej, ale przede wszystkim częścią prowadzonej od pewnego czasu celowej polityki niemieckiej zmierzającej do zacierania granic między dobrem, a złem i relatywizowanie prawdy na temat II wojny światowej.

Kontrowersyjny angielski publicysta, czołowa postać rewizjonizmu David Irving zatytułował swoją książkę, w której potępia osądzenie w procesie zbrodniarzy niemieckich z okresu II wojny światowej „Norymberga – ostatnia bitwa”. Podobnie jak w większości swoich kontrowersyjnych tez, w których D. Irving stara się za wszelka cenę umniejszać, a nawet zaprzeczać niemieckim zbrodniom i uwydatniać „krzywdy” jakie stały się w wyniku wojny udziałem Niemiec, tak i w tym przypadku ulubiony autor środowisk neonazistowskich się myli. Norymberga wcale nie była ostatnia bitwą II wojny światowej. Ostania, choć czy na pewno ostania, będzie można powiedzieć dopiero po latach, bitwa II wojny światowej rozgrywa się na naszych oczach. Bitwa ta, to bitwa o pamięć i prawdę.

W 32 numerze tygodnika „Wprost” z 10 sierpnia 2008 r. red. Cezary Gmyz zwracał uwagę na absolutne zaniedbania Polski z zakresie polityki historycznej i ogromny wysiłek jaki czynią Niemcy, aby wybielić swoje dzieje.

Jak słusznie zauważył red. Cezary Gmyz mimo upływu 20 lat od obalenia komunizmu kolejne pokolenie młodych Polaków nie wie zbyt wiele o bohaterskich czynach naszych lotników z Dywizjony 303, ale jest w zamian za to karmione wymyślonymi historiami o czołgistach z Rudego 102. Nikt prawie nie wie o przygarniętym i oswojonym przez żołnierzy II Korpusu misiu Wojtku, który donosił pociski w czasie walk pod Monte Cassino, ale zamiast tego na naszych podwórkach ciągle biegają naśladowcy Szarika. Wszyscy zachwycają się brawurą zmyślonego Hansa Klosa w „Stawce większej niż życie” nie mając prawie zielonego pojęcia o znaczeniu i wkładzie w ostateczny wynik II wojny światowej polskich kryptologów, którzy złamali szyfr „Enigmy”.

Tymczasem Niemcy, których historia to tak naprawdę, jedne wielkie dzieje narodu zbrodniarzy i bandytów, robią co mogą, aby wykrzesać z kart swojej historii jakieś pozytywne przesłanie i wykazać, że w zasadzie są ofiarami ogólnoświatowego dramatu, a nie siewcami wojen i tragedii innych. Dziś w Berlinie mówi się więcej o zbrodniach i tragedii Niemców wypędzonych po wojnie ze Śląska, Warmii czy Mazur, niż o mordowaniu Polaków i innych narodów. Propagandowa machina państwa niemieckiego dziś konsekwentnie i z siłą nie mniejszą niż za czasów Trzeciej Rzeszy, robi to co robiono z historią I wojny światowej. Cały okres dwudziestolecia międzywojennego w Niemczech to jedno wielkie zakłamywanie historii I wojny światowej, które zakończyło się tym, że Niemcy z agresora, którym byli w 1914 r. uczynili z siebie ofiarę i poszkodowanego, który ma moralne prawo do rewanżu w celu zadośćuczynienia. To właśnie przekonanie stało się źródłem politycznego sukcesu i dojścia do władzy Adolfa Hitlera.

Inne są oczywiście dzisiaj realia. Nie piszę tego, aby straszyć, że czeka nas powtórka z historii i jakiś nowy Adolf Hitler wykorzysta obecne niezadowolenie i ruch tzw. „wypędzonych” do stworzenia państwa totalitarnego i agresji wobec Polski. Ci, którzy tak odczytają i zinterpretują te słowa uczynią to albo z politycznej naiwności albo, aby celowo przez ośmieszenie obniżyć znaczenie i prawdziwą treść tych słów. Dziś wojen, w warunkach europejskich oczywiście, nie prowadzi się za pomocą czołgów, samolotów i żołnierzy. Armie w państwach Unii Europejskiej stały się gadżetami niczym Gwardia Szwajcarska strzegąca Watykanu (inną jest kwestią używanie wojska poza granicami Unii). Dzisiejsze wojny toczy się w przestrzeni politycznej przez siłę oddziaływania propagandy, zwłaszcza tej trafiającej do masowego i wpływowego odbiorcy. Potężne produkcje filmowe zmieniają świadomość o wiele bardziej niż akademickie podręczniki i najbardziej mądre rozprawy uczonych. Jeśli film „Trzech kumpli” potrafił dla sprawy lustracji w Polsce zrobić więcej niż działania polityczne i publicystyka minionych 20 lat to nie należy się dziwić, że zdaniem red. Cezarego Gmyza „Takie filmy jak ‘Gustloff’, a także ‘Ucieczka’ i ‘Upadek’ mogą sprawić, że Niemcy poczują się członkami klubu ofiar II wojny światowej”.

Sadzę, że pisząc półtora roku temu te słowa red. Gmyz nie przypuszczał nawet jak bardzo okażą się prorocze i to nie tylko w zakresie zmieniania świadomości Niemców, ale także w zakresie zmiany mentalności Polaków. Choć być może nie zmianą mentalności, ale skrajnym brakiem wiedzy i podatnością na sączoną różnymi środkami przez Niemców propagandę należy tłumaczyć fakt, że w polskiej Gdyni uczczono właśnie pamiątkową tablicą bohaterów filmu, który zaledwie 2 lata temu wszedł na ekrany, a przed skutkami, którego ostrzegał red. Cezary Gmyz: „Gustloff – rejs ku śmierci” (tytuł niemiecki „Die Gustloff”).

30 stycznia 1945 r. sowiecki okręt podwodny zgodnie z postanowieniami protokołu londyńskiego z 1936 r. zatopił na wodach Bałtyku niemiecki okręt wojenny Gustloff wykorzystywany do ucieczki Niemców z Pomorza przed zbliżającymi się wojskami sowieckimi. Koronnym argumentem zwolenników stawiania pomników upamiętniających zatopienie niemieckiego okrętu jest to, że służył on do transportu ludności cywilnej. Jeden z portali internetowych, która już kilka lat temu stworzył wirtualny „Pomnik ofiar tragedii Wilhelma Gustloffa, Goyi i Steubena” podkreśla, że był on wykorzystywany w bardzo chwalebnym celu jakim była ewakuacja ludności Prus Wschodnich: „Akcja ewakuacji ludności wschodnich terenów ówczesnej Rzeszy, nazwana błyskotliwie „Hannibal” (od słynnego rzymskiego przysłowia: Hannibal ante portas – czyli 'wróg u bram’) była sukcesem. W jej wyniku uratowano około dwóch milionów ludzi, oszczędzając im w ten sposób gwałtu i śmierci z rąk azjatyckich hord”.

O czym warto pamiętać polemizując z takimi argumentami? Nie o tym, że te „azjatyckie hordy” nie wzięły się na Pomorzu same z siebie, ale w wyniku niemieckiej agresji i szaleńczego planu szukania w przywoływanej tu Azji „przestrzeni życiowej” dla „rasy panów”. Choć warto o tym pamiętać przy okazji także. Nie o tym, co wyprawiała „rasa panów” na Wschodzie pozostawiając za sobą spaloną ziemię i mordując bez opamiętania wszystkich, którzy stanęli na jej drodze nie oszczędzając kobiet i dzieci. Aczkolwiek o tym także warto pamiętać. Koniecznie jednak należy w tym momencie przypomnieć to co jest istotą problemu. Jakim statkiem był Gustloff (dotyczy to także okrętów Goya i Steuben)? Pod jaką banderą płynął? Kto nim i w jakim celu podróżował?

Gustloff był okrętem wojennym wchodzącym w skład niemieckiej Krigsmarine. Płynął pod wojenną banderą. Znajdowało się na nim ponad tysiąc niemieckich żołnierzy, którzy zostali przeszkoleni i byli transportowani w celu uzupełnienia załóg niemieckich okrętów podwodnych U-bootów, które do samego końca wojny, a nawet po jej zakończeniu siały śmierć na morzach. To, że Niemcy zdecydowali się na okręt służący celom wojennym zabrać ludność cywilną, jeżeli kogokolwiek obciąża to ich właśnie. Ale zatrzymajmy się chwilę nad tym jaka to była ludność cywilna? Ci „cywile” to m. in. korpus pomocniczy (głównie kobiety) niemieckiej marynarki wojennej, które służyły w niemieckiej machinie wojennej pozwalając jej przez całe lata z całą mocą prowadzić agresywną wojnę. Dalsza grupa „cywilów” to członkowie Organizacji Todta. Należeli do niej głównie ci, którzy byli niezdolni do służby wojskowej, względnie byli do niej zbyt młodzi lub zbyt starzy, ale którzy pracowali przy budowie umocnień i fortyfikacji. To oni budowali stocznie okrętów podwodnych, baterie przeciwlotnicze czy lotniska wojskowe. To dzięki nim niemiecki minister do spraw uzbrojenia i amunicji Albert Speer do ostatnich chwili Rzeszy Niemieckiej zapewniał jej uzbrojenie niezbędne do prowadzenia wojny. Kim jeszcze byli „cywile”, którzy płynęli na pokładzie Gustloffa feralnego 30 stycznia 1945 r.? Członkowie Tajnej Policji Państwowej czyli Gestapo oraz innych formacji policyjnych na czele których stał jeden z głównych zbrodniarzy niemieckich Heinrich Himmler. Kolejną grupę „cywilów” stanowili członkowie NSDAP, zwłaszcza aktywnie zaangażowani w wojenno – represyjny aparat Rzeszy Niemieckiej. Wszyscy oni uciekając starali się zabrać ze sobą rodziny w tym kobiety i dzieci. Tak wygląda prawda o Bogu ducha winnych „cywilach”, którzy płynęli na pokładzie niemieckiego okrętu wojennego Gustloff (eskortowanego zresztą przez torpedowiec Löwe).

Historia okrętów Goya i Steuben prezentuje się podobnie. Jak wyglądała prawda o „pasażerach” tych okrętów możemy się częściowo dowiedzieć analizując to, kto uratował się. Z pokładu okrętu Steuben, który zatonął 10 dni po Gustloffie współeskortujący go torpedowiec T 196 uratował ok. 300 osób z czego ponad połowę stanowili żołnierze. Natomiast z zatopionego 16 kwietnia 1945 r. okrętu Goya eskortujące go stawiacze min uratowały (wedle najbardziej prawdopodobnych danych) 182 osoby (w tym cywilów zaledwie 4).

Szkoda, że wrażliwość na zatonięcie „pasażerów” Gustloffa, Goyi i Steubena nie skłoniła budowniczych wirtualnych pomników i zupełnie realnych tablic wiszących w Gdyni do refleksji nad prawdziwymi tragediami ostatnich dni, a nawet minut II wojny światowej. Już po zakończeniu działań zbrojnych 3 maja 1945 r. rozegrał się dramat okrętu Cap Arcona, którym Niemcy przewozili 7 tyś. więźniów obozów koncentracyjnych. Kierujący statkiem Niemcy celowo doprowadzili (mimo rozkazu zaprzestania działań wojennych) do konfrontacji z brytyjskimi samolotami, aby wytracić na morzu więźniów z ewakuowanych obozów. Jakby tej zbrodni było mało gdy cześć więźniów płynąc do brzegu starała się ratować swoje życie, do rozbitków do ostatniej chwili (aż do przybycia brytyjskich żołnierzy) strzelali marynarze niemieckiej Krigsmarine oraz towarzyszący im uzbrojeni cywile.

Gdy tragedia więźniów obozów koncentracyjnych z Cap Arcona będzie dla wrażliwych na niemiecką krzywdę z okresu II wojny światowej niewystarczająca, bo za mało niemiecka, niech pochylą się nad setkami berlińczyków, którzy chronili się przed bombardowaniami w metrze i utonęli w nim, bo kazał je zatopić Hitler, aby nie zostały wykorzystane przez nadciągające wojska sowieckie w ataku na jego bunkier.

Gdy w 1939 r. Niemcy najechały na Polskę niemiecka machina propagandowa starał się europejskiej opinii publicznej wmówić, że wojnę rozpoczęli 31 sierpnia Polacy dokonując najazdu o godz. 20.00 na niemiecką radiostację w Gliwicach. Wówczas na szczęście gliwicka prowokacja zakończyła się fiaskiem i uwierzyli w nią jedynie Niemcy ślepo i nieomal jednomyślnie popierając Hitlera w jego zbrodniczej agresji na Polskę. Dziś niemiecka machina propagandowa jest o wiele bardziej subtelna, a dzięki temu ,jak widać po tym co stało się w Gdyni, skuteczna. Jeszcze troszkę wysiłku, a o II wojnie światowej będzie się w Europie pisało jak o wojnie secesyjnej w Stanach Zjednoczonych, która była wielką narodową tragedią i nawet jeśli jedna strona miała w niej troszkę więcej racji to tak naprawdę nie wiadomo kto był dobrym, a kto złym. wiemy tylko kto wygrał i zaprowadził po wojnie swój porządek. Nawet się nie obejrzymy jak jedynymi ofiarami II wojny światowej będą Niemcy i co najwyżej może jeszcze będzie się pisało o holocauście Żydów (powinniśmy z nich brać przykład w walce o właściwą interpretację historii) choć zapewne w kontekście „polskich obozów koncentracyjnych”.

Bitwa o prawdę to ostatnie starcie II wojny światowej. Biorą w niej udział tak jak w prawdziwej wojnie różne formacje. Są „opancerzone dywizje” Związku Wypędzonych dowodzone przez Erike Steinbach, są formacje pomocnicze złożone z obcokrajowców kolaborujących z Rzeszą na czele z Davidem Irvingem, jest cała machina propagandowa, która za pomocą filmów, prasy i mediów steruje dziś opinią publiczną w sposób, którego nie powstydziłby się sam niemiecki minister propagandy Joseph Goebbels. Pokusa kolaboracji, albo zostania zwykłym dekownikiem lub dezerterem (po co się narażać) w tej bitwie jest wielka. Tym większe uznanie dla posłów Andrzeja Jaworskiego z Gdańska i Zbigniewa Kozaka z Gdyni, którzy potrafili w tej bitwie stanąć po właściwej stronie. Warto o tym pamiętać zanim się okaże, że najlepszym administratorem ziem polskich w XX w. był Hans Frank, a Albert Forster zacznie być stawiany jaku wzór dla pomorskich wojewodów.

Przeczytano 6 razy